Wszyscy synowie marnotrawni

9 stycznia 2012 | 12:49 Redaktor: Loon Kategoria:Publicystyka4 min. czytania

Kiedy Inter Mediolan nie wygrywa, Massimo Moratti jest smutny. Ale prawdziwa tragedia w sercu słynnego prezesa Nerrazzurich rozgrywa się dopiero wtedy, gdy ojcowskich instynktów nie może realizować w stosunku do przynajmniej jednego ze swoich podopiecznych. Wkrótce Moratti być może znów będzie szczęśliwy.

Kiedy w 1995 roku popularny włoski przedsiębiorca obejmował stery w Interze Mediolan nikt nie mówił, że będzie łatwo. Czy to za sprawą zbiegów okoliczności czy też innej niewyjaśnionej siły, droga do ostatecznych sukcesów okazała się jeszcze bardziej wyboista. Z perspektywy lat nie wiadomo jaka była w tym rola samego prezesa i jego niecodziennych upodobań.

Zaczęło się od transferu dla wielkiego futbolu przełomowego. To właśnie za Ronaldo po raz pierwszy w historii zapłacono astronomiczne wręcz pieniądze. Była to inwestycja życia Morattiego, który dał czytelny sygnał całemu piłkarskiemu uniwersum, że nic go nie zatrzyma, póki Interu Mediolan nie zobaczy na samym szczycie.

Ronaldo pomimo udanego początku bardzo szybko stał się zawodnikiem problematycznym, kochał nocne życie Mediolanu, a żona Clarenca Seedorfa spodobała mu się na tyle, że dla obu zawodników zabrakło miejsca w tej samej części miasta. Na domiar złego Ronaldo szybko przestał być geniuszem futbolu, a stał się stałym bywalcem szpitali, przez niemal trzy lata lecząc poważną kontuzję. W tym czasie Masssimo Moratti doglądał i dbał jak troskliwy ojciec o największą inwestycję swojego życia.

Różnych zamienników brazylijskiego talentu szukał sobie prezes Interu w tamtym czasie, jednym z nich był astronomicznie drogi w stosunku do prezentowanych umiejętności Vampeta. Niestety, gwiazdor Corinthians nie okazał się ani równie utalentowany, ani równie niepokorny co słynny Ronaldo i miejsca w klubie szybko dla niego zabrakło.

Po fantastycznym Mundialu w 2002 roku sam Ronaldo bez większego zaś sentymentu opuścił zarówno Inter Mediolan, jak i ukochanego ojca Morattiego. Sam prezes szybko znalazł zaś pocieszenie w ramionach młodego Adriano, już wtedy lansowanego na potencjalną gwiazdę pokroju swojego wielkiego poprzednika.

Massimo Moratti znów znalazł się w siódmym niebie. Po serii kilkunastu efektownych bramek Adriano się pogubił, imprezowa strona Mediolanu pochłonęła go bezgranicznie, a wyjaśnieniem dla wszystkich tych wybryków miała być depresja. Adriano zatracił talent, zatracił skuteczność, zaś jedynym co przy nim pozostało była bezgraniczna troska i wiara prezesa Morattiego.

Przez kolejnych kilka sezonów Adriano wędrujący pomiędzy ławką rezerwowych, szpitalami, popularnymi dyskotekami, a rodzimą Brazylią starał się wyjść z dołka. Nie wiadomo, czy z tego dołka nie wychodziłby zresztą do dziś, otoczony opieką i ciepłem lukratywnego kontraktu, gdyby nie fakt, że w międzyczasie Moratti znalazł sobie nowego syna marnotrawnego.

To mogło być spełnienie najskrytszych marzeń prezesa. Jego problematyczni podopieczni jeszcze nigdy nie byli tak młodzi, jeszcze nigdy nie mówiono o nich, że są aż tak utalentowani, a przede wszystkim - jeszcze nigdy nie byli (nawet przyszywanymi) rodakami Morattiego. Mario Balotelli okazał się być idealnym kandydatem do wpisania się w topos trudnego dziecka wielkiej rodziny Morattich.

Im więcej serca i miłośni Massimo przesyłał Mario, tym odpowiedzi ze strony niepokornego podopiecznego były bardziej ostentacyjne. A to przymierzał koszulki Milanu, a to interowskimi rzucał o ziemię. Bawił, hulał, prowokował. Nie potrafił nad nim zapanować sam nawet Jose Mourinho. Ostatecznie po latach trudnych relacji, Moratti zmuszony został do sprzedania Balotellego do Manchesteru City, choć decyzję tę wymusili kibice i koledzy z zespołu. Sam prezes przebąkuje zaś po ledwie kilkunastu miesiącach, o możliwości powrotu. Byłby to zawodowy, spełniający wszystkie biblijne przesłanki, powrót syna marnotrawnego.

W 2010 roku Moratti po raz pierwszy od dawna poczuł się samotny. W jego drużynie znalazła się ponad dwudziestoosobowa grupa zawodników dojrzałych, spokojnych i ułożonych. Dla prezesa Interu Mediolan taki stan rzeczy oznacza jedno: przeraźliwą nudę. Kiedy Inter Mediolan nie wygrywa, prezes spogląda na to z ciężkim sercem, ale jeśli nie może względem ukochanych piłkarzy realizować ojcowskich ambicji, sytuacja zaczyna być dramatyczna. Taki stan rzeczy nie mógł trwać więc długo. Mimo zaciskania pasa są bowiem rzeczy ważne i ważniejsze. Kolejny cel - Carlos Tevez!

Jakub Kralka

Źródło: Inf. własna

Komentarze: 0


Reklama

Reklama

Piłkarze urodzeni dziś

  zobacz wszystkich